Kultura
Dorota Witt
03 Gru 2021W każdym domu jest krzesło. Czekają aż się ściemni, biorą latarki, noże i idą do budynków upatrzonych za dnia [ZDJĘCIA]

- Chcemy tylko zobaczyć wnętrza budynków, w których od lat nikt nie mieszkał. W każdym domu, który odwiedzamy, jest krzesło. Może być kompletnie pusto, gołe ściany, ale ono stoi, jakby zachęcając, żeby usiąść - mówi Damian Walczak, członek grupy Urban Exploration Świecie (woj. kujawsko-pomorskie).
Dorota Witt: Co was tam ciągnie?
Damian Walczak: Ciekawość. Nie chcemy niczego więcej, jak tylko zobaczyć wnętrze budynku, w którym od lat nikt nie mieszkał, dotknąć mebli sprzed 100-150 lat. Intrygujące, że w każdym domu, który odwiedzamy, jest krzesło.
Noc, zrujnowany, opuszczony dom, gołe mury osnute pajęczynami. Wątłe światło latarki pada na stare krzesło. To jak pierwsza scena horroru.
Mroczna? To proszę wyobrazić sobie taką. Spacerowałem z żoną w słoneczną niedzielę przez centrum miasta. W pewnym momencie jej wzrok padł na opuszczony budynek. „Ciekawy, gdyby go wyremontować, pewnie dobrze by się w nim mieszkało” - powiedziała. Trochę się zdziwiłem, słysząc to, ale chciałem się przekonać, czy w środku też jej się spodoba.
Tak znaleźliśmy się wewnątrz dawnego prosektorium działającego na terenie szpitala psychiatrycznego w Świeciu. W środku nie było już nic. Poza kaflami na ścianach, wszystko sprzątnięte. Przeznaczenie tego miejsca zdradzał tylko murowany stół w piwnicy. Żona domyśliła się, do czego służył i więcej o zamieszkaniu w tym miejscu nie wspomniała.
Świecie bogate jest w budynki z historią rozbudzającą wyobraźnię?
- Wrażenie zrobiła na mnie wizyta w dawnej siedzibie firmy Bacutil. Zakład w Świeciu działał od 1961 r. (od 1982 r. jako Zrzeszenie przemysłu paszowego i utylizacyjnego Bacutil). Zajmował się utylizacją odpadów zwierzęcych i przerabianiem ich na paszę. Produkował też żelatynę spożywczą oraz mydło kosmetyczne. Okoliczni mieszkańcy zapamiętali, że w 1998 r. Bacutil (przekształcony 3 lata wcześniej w spółkę Fossbac) zamontował instalację do dezodoryzacji fetoru, jednak za dużo to nie pomogło. Fossbac odbierał dziennie 22 tony krwi z ubojni z pobliskich miejscowości. Nie ma tam już narzędzi używanych przy takiej produkcji. Spółka zakończyła działalność na początku XXI w. Przez krótki czas działała tam firma remontowo budowlana. Teraz budynki popadają w ruinę.
W poszukiwaniu opuszczonych domów przeszedł pan teren budowanej trasy S5 w pobliżu Świecia. To te domy, z których mieszkańcy wynieśli się stamtąd właśnie ze względu na prace drogowe?
- Nie, to domy oddalone nieco od trasy, nikt nie planował ich wyburzania. Niektóre stoją puste już od lat. Zostały tam szkolne zeszyty nawet z 1968 r., kalendarze z lat 70., rachunki, czarno-białe zdjęcia ślubne, dziecięce rysunki, nawet urzędowe pisma właśnie w sprawie budowanej drogi. Rozczulił mnie znaleziony egzemplarz „Płomyka. Tygodnika ilustrowanego dla dzieci i młodzieży” ze stycznia 1969 r. Kosztował 2,50 zł. W innym pokoju była butelka po wodzie toaletowej Wiarus. Mój tata używał takiej samej.
Zastanawia się pan, co się stało z czytelnikiem „Płomyka", z osobą, która pachniała Wiarusem i tymi wszystkimi, którzy zostawili swoje domy?
- Za każdym razem mnie to intryguje. Wyjechali i budują życie gdzieś daleko? A może umarli samotnie i nie miał kto zaopiekować się pamiątkami po nich? Kiedy jest możliwość, staram się poznać historie budynków, delikatnie podpytać sąsiadów o losy ich mieszkańców. Publikacja zdjęć w sieci też właśnie temu służy.
Jeździ pan po Polsce, żeby eksplorować stare budowle?
- Tak, np. do Trójmiasta. Wrażenie zrobiło na mnie opuszczone sanatorium „Zdrowie” w Orłowie. W czasach świetności było tam 160 miejsc noclegowych. Aktualnie to jedna wielka demolka. Nie znajdziemy tam ani jednej ściany niepomalowanej sprayem czy farbą, nie ma okien, drzwi. Nie ma nic prócz gruzu. Uzdrowisko zostało zamknięte w 2005 r., bo skarpa, na której stało, osuwała się. Z ostatniego piętra rozpościera się przepiękny widok na Gdynię. W Gdańsku z kolei zobaczyłem opuszczoną siedzibę Telewizji Polskiej. Po przeniesieniu do nowej, starą opróżnili i zostawili chyba tylko dla tych, którzy wdrapują się na dach, by popatrzeć na morze. Co ciekawe tych ruin wciąż pilnuje stróż.
Gdzie się pan wdarł po raz pierwszy?
- Nie wdzieramy się, nie włamujemy. Wchodzimy do opuszczonych budynków, których drzwi czy bramy nie są zaryglowane, tylko tam, gdzie da się wejść, niczego nie uszkadzając. Nic po sobie nie zostawiamy, a zabieramy tylko zdjęcia. To podstawowa zasada wszystkich, którzy eksplorują zapomniane budynki. Wciągnęły mnie te wyprawy. Teraz, kiedy wyjeżdżamy gdzieś z żoną i 7-letnią córką, to dziewczyny wypatrują takich ciekawych miejsc, które możemy przy okazji zwiedzić.
Co jest na zdjęciach z pana pierwszej wyprawy?
- Dwór w Morsku z końca XIX w. Byliśmy w nim w 2015 roku. Dziś to własność prywatna, ale kiedyś stanowił część szpitala psychiatrycznego. Pacjenci, których stan zdrowia na to pozwalał, mogli pracować w tamtejszym gospodarstwie (swego czasu był tam PGR). Zaczęliśmy zwiedzanie od piwnicy, w której było pusto. Przeszliśmy przez wszystkie piętra aż po strych. Schody prowadzące na samą górę ozdobione były wstążeczkami. Wyglądało jakby w tym zniszczonym, mrocznym budynku dosłownie przed chwilą bawili się weselnicy. Dotarliśmy do dużych, metalowych drzwi. To, co zobaczyliśmy, gdy je uchyliliśmy, przyprawiło nas o dreszcze. W ciemności dostrzegliśmy zwisające z sufitu pętle, jakby ktoś odciął sznur. Szybko się wycofaliśmy. Potem doczytaliśmy, że była tam wędzarnia.
Zdarza się, że właściciel budynku was pogoni?
- Raz po publikacji w mediach społecznościowych zdjęć z jednego z opuszczonych domów w Świeciu odezwała się do nas jego właścicielka. Dała wyraz swojemu niezadowoleniu. Budynek był charakterystyczny, może bała się, że inni zaczną się nim interesować, że wyrządzą szkody. Usunęliśmy zdjęcia i sprawa ucichła. Zdecydowanie częściej właściciele nam dziękują.
Za co?
- Za to, że odkurzyliśmy ich wspomnienia. W Sartowicach odwiedziliśmy drewniany dom zbudowany w drugiej połowie XIX wieku. Najprawdopodobniej krótko po wielkiej powodzi, która spowodowała olbrzymie straty we Wiąskich Piaskach oraz innych miejscowościach Niziny Sartowicko-Nowskiej. Budynek jest przykładem architektury typowej dla osadnictwa olenderskiego. Mieszkający na tych terenach byli potomkami migrantów z Niderlandów, którzy osiedlali się w dolinie Wisły w XVI i XVII w. Znaleźliśmy tam kalendarz z 1992 r., ale ludzie z sąsiedztwa powiedzieli, że ostatni mieszkańcy wyprowadzili się stamtąd kilka lat temu. W środku jest dużo przedmiotów z okresu PRL-u. Poza tym wszędzie walało się wiele dokumentów, zdjęć, pamiątek po nich. Kiedy opisaliśmy tę wyprawę w sieci, odezwał się do nas człowiek, który ponad 20 lat temu przeniósł się z rodzicami do Niemiec. Spędził w Sartowicach dzieciństwo. Poprosił, żebyśmy tam wrócili i zabezpieczyli ich rzeczy osobiste. Tydzień później spotkaliśmy się. Odebrał świadectwa i fotografie. Był bardzo poruszony. Do dziś dom niszczeje, choć został wpisany do ewidencji zabytków.
W te wyprawy wkalkulowane jest ryzyko.
- Mam z tyłu głowy, że nie zawsze jest bezpiecznie, zwłaszcza, że wyruszamy zwykle po zmroku, właśnie dla dreszczyku emocji. Biorę ze sobą latarkę, nóż, nawet latem zakładam pełne buty, bo w wielu opuszczonych budynkach ślady zostawiają po sobie bezdomni, np. w postaci rozbitego szkła. Nigdy też nie wybieram się na taką wycieczkę sam, idziemy przynajmniej we dwójkę.
Zwiedzanie na legalu zupełnie pana nie interesuje?
- Legalnie to ja zwiedziłem więzienie w Łęczycy. Zadzwoniłem do tamtejszego starostwa z pytaniem, czy mógłby zobaczyć, jak od środka wygląda dawny zakład karny. Opowiedzieli, że niestety nie mogą tam nikogo wpuścić. Po dwóch miesiącach ktoś do mnie oddzwonił i powiedział, że organizują święto miasta i z tej okazji oprowadzą chętnych po dawnym zakładzie karnym. Przewodnik z jakiegoś powodu mnie polubił i jako jedynego wpuścił na strych. Pełnił chyba rolę składziku. Były tam więzienne ubrania, pościele, wyposażenie cel.
Pasjonaci z grupy Urban Exploration Świecie zwiedzają opuszczone budynki od 2013 r.(fot. Urban Exploration Świecie)